Wyniki Konkursu Biedronka Piórko 2020 i Książka która nie Wygrała

Wyniki Konkursu Biedronka Piórko 2020 i książka która nie wygrała jest załączona poniżej.

Jestem jej autorem i zachęcam do czytania.

Tytuł: O silnych więziach w przyrodzie: Bliskie życie zwierząt i ludzi

Autorstwo – Konrad Hryniewicz.

Instytut

Profesor Konrad każdego wieczoru pracował w ciszy przy sosnowym sekretarzyku. Jak przystało na sumiennego szefa instytutu badań nad zwierzętami, zapisywał pilnie pamiętnik przemyśleniami na temat życia ludzi i zwierząt. Wybiła godzina 22 i białowłosy staruszek zaczął się wyciągać, ziewać i wydawać z siebie dźwięki świadczące o długotrwałym bezruchu. Kiedy zaczął mrugać zmęczonymi już oczami i pocierać różowe policzki, do jego pokoju weszła Matylda. Pewnym krokiem przemaszerowała od drzwi do otwartego okna, wskoczyła na parapet i zwróciła gładką główkę bokiem do naukowca. Senny staruszek oczywiście udawał, że nie widział całego wejścia, bo nie chciał przerywać swojej ulubienicy codziennego rytuału. Matylda zatrzepotała radośnie skrzydłami i zagęgała triumfalnie, jakby chciała, w końcu, oficjalnie się przywitać. Profesor podszedł do niej i głaszcząc ją po delikatnych piórach, dał jej wyciągnąć coś ze swojej prawej kieszeni piżamy. Był to suchar Pacifica. Sam wyciągnął drugiego i wraz z pierzastą koleżanką zajadali się przez chwilę ich ulubionym przysmakiem.

– Bardzo lubię te nasze suchary, Matyldo. Westchnął Profesor, po czym dopił pozostałości słodkiego naparu z rumianku, by następnie szybkim susem wskoczyć na łóżko i zapaść się prawie w całości, w głębi puchowej pościeli. Matylda zaś, ułożyła się na swoim regale, po brzegi wyłożonym książkami na temat rajskich ptaków, i tak przez chwilę, oboje, wpatrywali się przez okno w wieczorny świat. Swoimi błyszczącymi oczami, obserwowali to, co żyło za wielkim oknem instytutu. A za nim, działo się wiele… Przed oknem stało bardzo stare, majestatyczne, ale wciąż pozostające w bardzo dobrej kondycji, drzewo. To kamforowiec, którego liczne i ciężkie gałęzie dotykały prawie ziemi, a pień, był tak wielki, że w jego chłodnym cieniu, można było się bez problemu zdrzemnąć i odpocząć od gorącego słońca.

Drzewo to było domem dla wielu instytutowych zwierząt. Na wysuniętej najbardziej na lewo części drzewa wisiała głowami do dołu, parka budzących się nietoperzy. Z otwartymi szeroko uszami wsłuchiwały się w rytmiczne skoki i pluski ryb pływających w instytutowym jeziorze Ess. W koronie drzewa mieszkały sowy, Beata i Greta, zerkające raz na zadowolone nietoperze, a raz na rozgadane na samym dole drzewa wróble. Tej całej sytuacji towarzyszył koncert świerszczy, pochowanych w licznych kępkach kwiatów i wysokich trawach. Grały one symfonię tak melodyjną i tak zgraną, że nawet zaspane bociany wychyliły czerwone dzioby z gniazda, by przysłuchać się tej niezwykłej harmonii dźwięków.

W czasie tej sielanki życia, myśli profesora Konrada krążyły wokół przygody jaką przeżył jakiś czas temu i którą dopiero dziś opisał w pamiętniku. Wspomnienia te zapisywał tylko i włącznie dla jednej osoby. Chciał go wręczyć swojemu dorastającemu wnukowi Kalasantemu, by ten poznał życie i zwyczaje zwierząt, którym przyglądał się profesor w czasie pracy. Obserwacji tych w ciągu jego całego życia było wiele, tak jak wiele było zainteresowań naukowych badacza.

Nagle, całkowicie nieoczekiwanie, Matylda podniosła długą, białą szyję i zwróciła głowę w stronę Konrada, który dynamicznie zerwał się z wygodnego łóżka i szybko podbiegł do okna. Profesor z całej siły gwizdnął głośno przez skośną szparę w zębach i przywołał tym samym wiernego kuriera. Był to olbrzymi Perkoz Błękitny z rodziny Gołębi Królewskich. Miał dorodną postawę, bardzo silne skrzydła pokryte granatowo-białymi refleksami, a także charakterystyczne zadaniowe spojrzenie. Kiedy po chwili ptak pojawił się w oknie, Matylda wstała, poruszyła energicznie swoim białym kuperkiem i zaprezentowała powitalnie swoje przyjazne oblicze. Przeleciała lekko na parapet i wraz z profesorem przywitali się z delikatnie zaskoczonym gołębiem. Profesor powiedział do niego:

– Czeka Cię wielkie zadanie mój mały bracie. Ty jesteś zawsze przygotowany, co?

Ptak natychmiast się wyprostował, wychylił głowę ostro w górę i otwierając dziubek w kształt litery V, nabrał w siebie powietrza stając się jeszcze większym. Następnie rozwinął subtelnie przeogromne skrzydła na pół długości pokoju i ukłonił się z gracją przed staruszkiem, ukazując mu dwa czerwone czuby na głowie. Ta imponująca pozycja ptaka potwierdzała całkowite oddanie dla profesora i natychmiastową gotowość do kontynentalnego lotu. Kiedy Matylda była wpatrzona z podziwem w swojego Perkoza, profesor Konrad zrobił fikołka przez łóżko i podbiegł do brązowego biurka. Stojąc nad pamiętnikiem zarumienił się na samą myśl o tym, że ten czas wreszcie nadszedł. Sprytne ręce naukowca zaczęły przygotowywać małą tubkę na srebrzystym łańcuszku, z zatrzaskiem w kształcie obrączki. Następnie podszedł do gołębia i włożył mu do gotowego pojemnika rulon z zapieczętowanym listem. Był to spis jego podwodnych obserwacji z pierwszej eksploracji okolic półwyspu Cesadillas.

– Jesteś już gotowy do lotu mój wielki druhu? Spakowałem Ci list do Kalasantego. Podwiązuje Ci też ćwiartkę chleba z grubą skórą i trochę powideł ze śliwkami. Spokojnie starczy Ci na całą przeprawę.

Gołąb zatrzepotał głośno skrzydłami i jak zawsze przed startem, poruszył sprzętem przypiętym do ciała, by ten się do niego dopasował. Cała trójka, wraz z instytutową okolicą, poczuła gotowość ptaka do ekstremalnego lotu. Świerszcze uciszyły zgraną symfonię, wróble i nietoperze odleciały z wrzaskiem w ciemny las, a sowy zaczęły niepokojąco pohukiwać. Nasz olbrzymi Perkoz Błękitny poruszył powolnie ogromnymi skrzydłami i uniósł się lekko nad parapetem. Pęd wiatru wywołany jego ptasią siłą kiwał ciężkimi gałęziami drzewa przed budynkiem oraz wywołał przeciąg przez całe piętro instytutu! Gołąb powoli wznosił się z dziobem skierowanym do dół i gruchał na cały głos, jak gdyby składał oficjalną przysięgę dostarczenia przesyłki. Profesor Konrad zasłonił sobie przed wiatrem oczy i schował przestraszoną głowę Matyldy do kieszeni swojej piżamy. Po chwili wszystko ucichło i to co zostało po starcie ptaka to lekki szum liści i pozamykane drzwi na całym piętrze instytutu.

– Zawsze to robi hahaha. – Profesor roześmiał się szczerze.

– Ten mój mały nicpoń nigdy nie zaskoczy z parapetu i nie odleci w spokoju. Uwielbia się popisywać i robić pokaz na całą okolicę. Uwielbiam te sceny! W teatrze ciężko zobaczyć podobne! Byłby z niego rasowy okaz na wystawy championów, gdyby nie ten zadziorny charakterek. Minęło już trochę lat odkąd się znamy. Mam nadzieję, że i teraz sobie poradzi… – Powiedział cicho staruszek zwrócony w stronę, ledwo już widocznego, ptaka.

*** (Wyniki Konkursu Biedronka Piórko 2020 i książka która nie wygrała)

Konrad popatrzył chwilę na lekko zamyśloną i wpatrzoną w dal Matyldę. Podszedł do łóżka, usiadł i wsunął czerwone kapcie pod blaszaną szafkę stojącą obok. Gęś postanowiła znów wdrapać się na ulubione książki, a staruszek zgasił w tym czasie oliwną lampę i nastał półmrok. Oboje się położyli i podziwiali gwieździste niebo. W końcu zasnęli.

Siła pomocy

Zamieć śnieżna u stromego zbocza gór zacinała bardzo ostro. Warunki nie były sprzyjające i każdego rozsądnego wędrowca zmusiłby do znalezienia schronienia. Widoczność ograniczała się maksymalnie do 3 metrów, a temperatura spadała coraz niżej i niżej. Szare i obojętne góry są zawsze trudną przeprawą na drodze do słonecznej Gruzji. W czasie tego pogodowego załamania, pięć śnieżnych orłów z gatunku Arctic Ventura wracało z corocznego zlotu nad jeziorem Ess.

Są to potężnie umięśnione i grubo upierzone ptaki o niesamowitym instynkcie oraz precyzyjnej orientacji w terenie. Leciały jednolitą formacją w wysokie partie gór wiedząc, że natura wyposażyła je we wszystko czego potrzebują, by spokojnie dolecieć do domu. Do ich gniazd było jeszcze 15 kilometrów, dlatego często zmieniały pozycję czołową w kluczu. Dzięki temu, każdy z nich mógł odetchnąć chwilę, od oporu jaki stawiała kapryśna pogoda. Jednak, gdy tak leciały nad przełęczą Brenero, warunki znów się zmieniły. Śnieg stał się tak gęsty i tak ciężki, że ptaki bardziej się po nim wspinały niż leciały. Okoliczności były bardzo smutne i złe, a z minuty na minutę się pogarszały. Po chwili walki z pogodą, śnieżne orły nie mogły już dłużej stawiać oporu, szybko słabły i powolnie zniżały pułap.

Nagle pojawił się znikąd głośny świst ciągnący za sobą trąbę powietrzną! Klucz naszych siłaczy coś zbiło z kierunku lotu!? Zaskoczone i zdziwione ptaki zobaczyły jedynie rozstępujący się przed nimi, w różnych kierunkach, śnieg. To coś, co wyleciało, wyglądało jak sunący pełną parą błękitny pług śnieżny, ze skrzydłami i dwiema czerwonymi lampami. To był rozgrzany po powidłach śliwkowych gołąb pocztowy profesora Konrada! Ptak na pełnych obrotach przecinał przestrzeń i wzbijał się taktycznie w stronę szczytów jak odrzutowiec! Wtem pięć orłów z nadzieją i ostatkami sił ruszyło w pościg za naszym królewiczem. Oddalający się coraz dalej Perkoz zauważył kącikiem oblodzonego oka ciągnący się za nim biały ogon. Nieoczekiwanie ptak wyhamował stawiając opór, swoimi wielkimi skrzydłami. Dobrze wiedział, że jego podniebni towarzysze są w wyjątkowej potrzebie, dlatego powoli ograniczył się do delikatnego szybowania, wachlując raz na jakiś czas powietrze cichymi piórami. Od tej chwili czuć było w powietrzu siłę pomocy. W tej całej śnieżnej apokalipsie, pięć wspaniałych Arctic Ventura leciało bezpiecznie pod czujną ochroną Perkoza Błękitnego. Nasz podniebny listonosz, z poczuciem kolejnej misji, wspinał się z nowymi kolegami ponad zimne chmury.

***

Oblodzony jeszcze królewski lotnik szybował spokojnie z biednymi znajdami między wierzchołkami gór, które oświetlały miłe promienie popołudniowego słońca. Eskadra ptaków wznoszona ciepłym powietrzem, leciała lekko przed siebie w stronę zielonej części zbocza. Nieoczekiwanie jeden z orłów podfrunął przed czoło, na którym przewodził błękitny champion. Osobniki popatrzyły na siebie prostując ku sobie ostre dzioby. Swoje bezpośrednie i ufne spojrzenia potraktowały jako zgoda, by w końcu odpocząć. Zleciały w kierunku szczytu La Croix, gdzie mieściły się liczne gniazda i skalne groty. Lądując na wyznaczonym szczycie wzniosły w górę okoliczny kurz i wywołały poruszenie wśród społeczności żyjących wszędzie ptaków. Kiedy pył opadł, cała wioska była wpatrzona z niedowierzaniem w błękitnego giganta. Z zaciekawieniem i podziwem patrzyły na jego pióra, mieniące się wielobarwnymi refleksami i imponujący, srebrzysty transporter. Zawstydzony lekko Perkoz podłubał pazurami ziemię i schylił swoją głowę w dół, oddając cześć innym ptakom, sygnalizując tym samym pokojowe i dobre intencje. Z tłumu wyszedł z pełną gracją orszak, z królową Arctic Ventura na czele. Osobiście przyniosła mu bowiem pół bochenka razowego chleba ze słonecznikiem i dwa rogale z makiem. Zaskoczony gołąb zagruchał głośno z radości i dziobnął swój oblodzony pojemnik, z którego wypadł wiejski chleb, i ku jego zaskoczeniu, kilka pachnących sucharów Pacifica. Wznosząc głowę spostrzegł, że wszystkie ptaki się do niego mocno zbliżyły, formując przytulny krąg i dziobiąc pod jego nogami całe pieczywo na drobne kawałki. Nasz gołąb poczuł się wyjątkowo przywitany i z poczuciem honorowego gościa dał sygnał wszystkim, że w końcu pora posiłku. (Wyniki Konkursu Biedronka Piórko 2020 i książka która nie wygrała)

***

Wspólne dziobanie, gruchanie i skwirzenie ptaków trwało w najlepsze do późnej nocy. Po dobrym śnie i wypoczynku, o poranku, skrzydlaty listonosz obudził się pod skalnym dachem. Stanął na jednej nodze i zobaczył, że wszyscy jeszcze głęboko śpią. Wyszedł spod zadaszenia i cicho zbliżył się do krawędzi skalnej półki. Odwrócił się, spojrzał jeszcze na drzemiących kolegów, z poczuciem sentymentu w sercu, i gruchnął do siebie cicho gruuuu, gruuuuhhh, gruuuu. Następnie skoczył w dolną przestrzeń gór i po chwili szybował miękko w kierunku błękitnego oceanu. Na tle monumentalnych gór był zaledwie małą kropką, która posuwała się w kierunku bezkresnej wody. Pogoda była tym razem cudowna, świeciło słońce, które ogrzewało perłowy grzbiet gołębia i dawało mu poczucie bezpieczeństwa. Zamyślony ptak znów mknął do celu wiedząc, że przed nim jeszcze kilka dni wymagającego lotu.

Lody Pana Mińkowskiego – Harabasza

Na błękitnym niebie sunęły leniwie gąbczaste chmury, a na ziemi Kalasanty wraz z dwoma najlepszymi kolegami, wracał do domu ze szkoły. Ich droga biegła przez ciasną dolinę i cała była pokryta kamienistym brukiem oraz licznymi kałużami, które zostawiła nocna burza. Po obu trawiastych zboczach, ich szkolnej trasy, kwitły już żółto-zielone jabłonie i różowe wiśnie, na których śpiewały słowiki i kosy. Dalej na polach, pszczoły zapylały ciągnące się w bezkres rosnące zboża, a przerwane właśnie prace na roli, wskazywały, że jest już pora popołudniowa. W połowie powrotnej trasy do domu stał porzucony wiele lat temu i wrastający powoli w ziemię samochód. Był to Beta Centurion, któremu w tym roku wyrosły nawet kwiaty w przednich lampach. Samochód wyglądał na długo nie używany, ale idący chłopcy znali sekret otwierania tej tajemniczej limuzyny.

– Kto pierwszy przy furze ten prowadzi! Essa! Essa! – Krzyknął Miko i zaczął biec sprintem w stronę samochodu.

– Nie macie dziś żadnych szans! – Przekrzyczał go Lukrowany Willy, który ledwo zdążył połknąć kanapkę i przetrzeć morelowy dżem z piegowatej buzi.

– Ja będę pierwszy i dzisiaj pojedziemy nad jezioro, do mojego dziadka Konrada! – Roześmiał się Kalasanty zrzucając z siebie plecak, wprawiając tym samym, w szybszy ruch, swoje długie nogi.

– Ja Was wszędzie podwiozę! W tym tygodniu to ja miałem być taksówkarzem! – Przypomniał Lukrowany Willy.

– Hahaha Lukrowany Willy, Lukrowany Willy! – Krzyczeli melodyjnie Kalasanty i Miko.

Pierwszy do starego, ale nadal wspaniałego, gruza dobiegł Miko. Zadowolony oparł się o auto i żując w ustach słodki kłos pszenicy zaproponował:

– Jedziemy na miasto po lody i do kina? Załatwiłem zgodę u naszych rodziców, mamy czas do 19:30.

– Świetnie! Zatankujmy go w końcu do pełna! – Przypomniał Lukrowany Willy.

– Jedziemy na myjnię, a później lody! – Powiedział Kalasanty pospieszając chłopaków.

Koledzy wspólnie otworzyli ciężką i mocno pordzewiałą klapę bagażnika, by wrzucić do środka swoje kolorowe plecaki. Przez otwór na narty, znajdujący się w tylnej kanapie, wczołgali się do środka i zajęli swoje miejsca. W samochodzie było bardzo gorąco. Wszystko w nim pokrywał kurz, a przez szpary tylnych drzwi wkradały się maliny, które zarastały gęsto również zewnętrzny bok auta. Sam jego środek był nadal całkiem wyszukany. Deska rozdzielcza prezentowała trzy, lśniące jeszcze, złoto – niebieskie zegary przez które przebiegały czasem przestraszone pająki. Obdarta już lekko, skórzana tapicerka miękkich foteli i bursztynowo – perłowe wykończenia, musiały kiedyś robić niezwykłe wrażenie. Wewnątrz chłopcy wygodnie się już rozsiedli. Zdjęli z szyb śpiące ślimaki, otworzyli korbkami szeroko okna i wystawili swoje chude łokcie na zewnątrz ich pięknego Beta Centuriona.

– Witam w mojej taryfie! Gdzie jedziemy tym razem moi mili Państwo? – Przywitał z przekąsem nowych klientów Miko.

– Świetna bryka! Z nieba nam Pan spadł! Prosimy do najlepszej lodziarni w mieście! – Zaproponował radośnie Lukrowany Willy.

– Essa! To może pojedziemy do Pana Minkowskiego – Harabasza? Jest tam plac zabaw i są najlepsze mleczne lody jakie znam. – Zachęcił przekonująco taksówkarz.

– Zapinamy pasy i tam lecimy!

Miko ostrożnie przekręcił w stacyjce niewidzialny kluczyk z logiem Centuriona i nagle zaświeciły się światełka sygnalizacyjne wokół zegarów oraz wskaźników. Mały kierowca poruszył kluczykiem znów o jeden stopień, a mocny silnik momentalnie zakręcił i zaczął kulturalnie pracować. Dzielny chłopak złapał się mocno kierownicy, popatrzył ostrożnie w boczne lusterko, a następnie spojrzał prosto przed siebie, poprawiając niebieskie okulary. Wrzucił bieg, przycisnął lekko pedał gazu, aby następnie wbić go bardziej do podłogi. Wszyscy trzej koledzy opuszczali powoli dolinę, jadąc w stronę miasta ich niezwykłym samochodem. Kalasanty włączył radio, ustawił piosenkę Hotel California i wyciągnął się wygodnie w fotelu. Lukrowany Willy, będący na tylnej kanapie i trzymający się zagłówków, skakał i podśpiewywał „Witamy w Hotelu California, takim pięknym miejscu, takim pięknym miejscu…”.

– Co tam robicie chłopcy!? – Odezwał się jakiś niezwykle łagodny głos z drogi.

– Mamo! Jedziemy taksówką na lody do miasta! Jedziesz z nami!? – Odpowiedział radośnie Kalasanty ściszając muzykę.

– To świetny pomysł, w taki gorący dzień jak dziś! Jedźcie sami i przywieźcie trochę lodów do domu! Będę na Was czekać – Zaproponowała mama.

– Nie ma sprawy psze Pani, wszystko Pani przywieziemy! – Zapowiedział zawadiacko kierowca, salutując w stronę mamy Kalasantego.

– Miko, dziękuje mój kochany! Przywieź Was wszystkich do domu na obiad. Coś czuję, że na deser będziemy mieć pyszne lody z owocami!

Miko mocno się zaczerwienił i zniżył trochę głowę tak, że z zewnątrz było widać tylko czubek jego bujnej czupryny. Chłopcy spojrzeli na siebie i jednoznacznie stwierdzili, że już jednak przyszedł czas na ten obiad. Wszyscy trzej wygrzebali się z zarośniętego samochodu, zamknęli go i pomogli mamie Kalasantego z licznymi zakupami.

*** (O to Wyniki Konkursu Biedronka Piórko 2020 i książka która nie wygrała powtórzony wpis)

Przez okna wychodził na ogród zapach bulgoczącego rosołu. Jak zawsze interesowały się nim dachowe koty, a pilnowała go babcia Joanna. Na niekorzyść kotów siedziała koło rozpalonego pieca i czytała gazetę „Maszyny i Nowoczesność”. Przeglądała właśnie najnowsze rozwiązania mechaniki płynów, gdy nagle usłyszała wchodzący do domu śmiech i szelest toreb.

– Och! Wróciły! Moje dwa bąki. O! I jeszcze dwaj koledzy!? Bardzo dobrze! Przygotują stół, wiesz jak!? – Postanowiła.

– Cześć Babusiu! – Przywitała się mama i Kalasanty.

– Dzień dobry Pani Szelfzbacher! – Krzyknęli chóralnie, lekko zalęknieni, Miko i Lukrowany Willy.

– Dzień dobry wszystkim po równo! Ajjj Kalasanty! Złaź z pieca i zostaw ten rosół, zaraz go wszystkim nałożę! Wy dwaj! Zorganizujcie lepiej zastawę na stół, raz, dwa, trzy! – Zarządziła babcia.

– Tutaj są miski, w szufladzie pod stołem są sztućce, a szklanki znajdziecie za fotelem, obok kominka. – Ciepłym głosem poinstruowała troskliwie mama.

– Dzwonił do mnie dziadek raz, dwa, trzy!

– Taaak? I co mówił? – Zaciekawił się Kalasanty.

– Kończy powoli obserwacje nad relacjami w społeczności krokodyli rzecznych, robi rysunki i pisze artykuły raz, dwa, trzy, wiesz jak?

– I kiedy, kiedy, kiedy będzie!?

– Pierwszy artykuł czy dziadek raz, dwa, trzy? – Zapytała poważnie babcia Joanna.

– Dziadek babusiu, dziadek…

– Jak wszystko skończy, wiesz jak?

– No, wiem babciu… On zawsze tak dużo pracuje, ciągle jest zajęty i prawie nigdy go nie ma…

– Pani Szelfzbacher! Stół gotowy! – Zameldowali Miko i Lukrowany Willy.

– Dziadek taki jest! Nic z tym nie zrobisz, wiesz jak? – Szepnęła babcia. – Dobrze! Wszystkie bąki i goście, do jadalni raz, dwa, trzy! – Zarządziła oficjalnie babcia idąc z kociołkiem pełnym zupy.

***

– Wszystkie lody zjedzone raz, dwa, trzy!? – Z przekąsem podpytała energicznie babcia.

– Tak jest Pani Szelfzbacher! Zjedliśmy wszystko co Pani dała! – Odpowiedzieli, ledwo mogący się ruszyć z przejedzenia, koledzy Kalasantego.

– Rosół był przepyszny babuniu. Może zostawimy go na piecu, żeby był gorący jak tata zaraz wróci ze służby? – Zaproponowała mama wchodząca właśnie do kuchni.

– Tata wraca dziś wcześniej, bo miał bardzo trudne ćwiczenia ratunkowe na morzu. Lądował na statku, w czasie nocnego sztormu. Mówił mi, że osiądzie na nim jak piórko na wąsach śpiącego w słońcu kota.

– Ach ten nasz mały Kalasanty wszystko wie o wszystkich, wiesz jak? – Uśmiechając się podkreśliła babcia, żwawo sprzątając w międzyczasie ze stołu wylizane do czystości miski po lodach.

– Chłopcy moi najwspanialsi. Wiem, że jesteście mężni i bohaterscy jak mało kto, dlatego mam dla Was misję. – Powiedziała mama zachęcając wszystkich do działania.

– Essa! Się rozumie! – Odpowiedział szybko Miko i wyrwał się jako pierwszy do akcji.

– Świetnie! Kalasanty zaprowadzi Was pod najstarszą stodołę i nakarmicie Abi. Zaraz dam Wam karmę, rosół oraz wodę. Zaniesiecie jej, żeby podjadła jak my wszyscy.

– Ej, Kalasanty. – Szepnął mu na ucho Lukrowany Willy, przecierając rękawem, brązową od czekolady, buzię.

– Co tam Willy, obżartuchu? Hehe.

– Kim jest Abi? Bo jak usłyszały to imię koty na zewnątrz, to się nastroszyły i uciekły na werandę.

– Abi? Abi to nasz dziwny bulterier, który mieszka w stodole i ma dwie twarze, co chodzą razem w parze. Jej pierwsze oblicze to szalony dzikus, który ciągle się bawi, pryska wodą z kałuż i wskakuje na drzewa jak kot. Jak jej się nudzi, to gania po polach szpaki, wpada na ludzi i beztrosko liże ich po szyi. Jej druga twarz natomiast, to poważny zarządca całej okolicy. Ma oko na wszystko i wszystkich. Nikt bez jej wiedzy nie wejdzie i nikt nie wyjdzie z gospodarstwa. Patroluje wszędzie teren i pilnuje porządku. Jeśli nasz kogut nie zapieje do 6:30, to w zastępstwie Abi zaczyna wyć, dopóki w domu nie zapali się światło.

– Niesamowite… Wyszeptali z lekkim niedowierzaniem Lukrowany Willy i Miko.

Abi

Stara stodoła była oddalona od domu o około 50 metrów. Daleko za nią, na polach, słychać było warkoczące traktory. To do domów rozjeżdżali się rolnicy, bo na horyzoncie, pomału, zachodziło już zmęczone, różowo-złote słońce. Chłopcy zgranie maszerowali w stronę budynku, w wysokiej trawie, którą zawsze na wakacje kosi dziadek. Z oddali było widać tylko rozchodzące się wysokie kłosy i poruszające się do przodu, bujne, czupryny przyjaciół.

– Nie jest ciężko, ale nie jest też łatwo… Twoja mama nie powiedziała, że trasa do tej szopy prowadzi przez dżunglę! – Przerwał ciszę Miko.

– W końcu odezwał się nasz bohater Miko! – Zachichotał Lukrowany Willy.

– Willy! Gdyby nie ja, to byś pękł od tych lodów Pani Szelfzbacher. – Odpowiedział zaczerwieniony na policzkach Miko.

– Psss chłopaki! Cicho! Jesteśmy na terenie Abi, a nie wiem, kim dzisiaj jest. – Ostrzegł Kalasanty.

– Jak to nie wiesz? – Podpytał Miko, obserwując czujnie drogę przed szopą.

– Tego się nigdy nie wie. – Odszeptał.

– Chcesz mi powiedzieć, że ten pies może się pobawić albo zrobić z nami musztrę?

– Tak. Odpowiedział Kalasanty, chichrając się lekko.

– W takim razie… może ja tu zostanę i na Was poczekam, co? – Zaproponował Lukrowany Willy.

Nagle z trawy wyszła, spacerowym krokiem, zadowolona Abi. Zaskoczona, ale zainteresowana ludźmi, różowo-biało-czarna psinka, ciekawsko ich obwąchała, po czym zaczęła skakać wokół nich z radości. Każdemu włożyła nos do butów, lekko uderzając wszystkich po nogach, swoim umięśnionym ogonkiem. Na koniec zaczęła się turlać po ziemi, wydając dźwięki typowe dla szczęśliwego psa.

– No, niezła jest ta Wasza Abi. – Podsumował jednoznacznie Miko.

– Ale jest piękna! – Dokończył, spokojny już, Lukrowany Willy.

– To jest pies babuni. – Wyjaśnił Kalasanty.

– To może dlatego jest taki dziwny raz, dwa, trzy, wiesz jak? – Roześmiał się głośno Miko.

– Nie wiem czemu się tak zawsze boicie mojej babuni. Ona się tak tylko zgrywa, bo się was wstydzi.

– Jak to się wstydzi? Ona się wstydzi!? – Zapytał z niedowierzaniem Lukrowany Willy.

– Ona jest niezwykle troskliwa i dobroduszna, ale jak przychodzą goście, to nie potrafi tego okazywać. Pewnie dlatego Abi też ma takie rozdwojenie.

– To by wszystko wyjaśniało… Halo, pomożecie mi!? Dajcie jej karmy może, czy coś!?- niepewnym tonem zagaił leżący na ziemi Miko, któremu Abi lizała okulary i włosy.

– Hahhaha hahahaha hahaha! – Pękali ze śmiechu Kalasanty i Lukrowany Willy widząc jak szczęśliwy pies liże, ze szczęścia, ich kolegę.

Chłopcy pomogli Miko wstać i podeszli razem z zaślinioną psinką pod jej dom, którym była najstarsza stodoła w całej okolicy. Rozlali do jej misek karmę, rosół, a także uzupełnili wodę w poidle. Lekko już zmęczeni weszli do środka, by chwilę odpocząć. Wewnątrz cicho spał pomarańczowy kombajn zbożowy marki BIZON. To właśnie nim dziadek Konrad kosi co roku drogę dojazdową do stodoły oraz złotą pszenicę z okolicznych pól. Wszystko w stodole było otulone cieniem, który był przecinany ostatkami słońca, wpadającego przez szczeliny i dziury w drewnianych ścianach. Obok maszyny leżały stosy snopków słomy, a na nich nasi trzej przyjaciele. Gdzieś dalej było słychać zapracowane polne myszoskoczki i rozgrzewające się do gry świerszcze. Cała czwórka zdrzemnęła się chwilę, kierując swoje najedzone brzuchy do góry.

***

– Hej! Wstawajcie już! Jest akcja! – Krzyczał Kalasanty!

– Essa, co jest Kalasanty,  wariaciku nasz? – Zainteresował się, lekko zaspany jeszcze, Miko.

– Hau, hau, hau grrrr, hau, aauuuu !!! – Zaszczekał i zawył głośno pies!

– Co jest tej Abi? – Zapytał Lukrowany Willy.

– Słuchajcie, coś się dzieje! Ona coś czuje! Daje nam sygnał alarmowy! – Wyjaśnił z pełnym przekonaniem Kalasanty.

– Bądźmy czujni… – Zaproponował szybko rozdygotany Lukrowany Willy.

– Nic nam nie będzie! To jest mądry psiak! Musimy z nim tylko współpracować. Essa! – Przypomniał Miko zeskakując ze snopków na ziemię.

Nagle chłopcy zaczęli być wypychani ze stodoły przez wielki nochal Abi. Pies za wszelką cenę chciał pogonić ich w stronę głównego podwórza. Kiedy wyszli w pośpiechu na zewnątrz, wszędzie było już szaro, co dodatkowo zaniepokoiło całą czwórkę.

– Dobrze, już idziemy! – Dali do zrozumienia psu i ruszyli w stronę domu.

– Co się dzieje!? – Zapytał w locie Miko.

– Nie wiem, ale na pewno coś ważnego! – Odpowiedział Kalasanty.

– I jeszcze zerwał się wiatr! Możliwe, że zaraz będzie padać! Biegnijmy ile sił w nogach! – Podsumował całą sytuację Lukrowany Willy.

Abi była pewna, że poruszeni chłopcy zaraz dobiegną, dlatego postanowiła ich wyprzedzić. Wtem mały, różowo-biało-czarny pocisk przeleciał pod ich nogami i pozostawił po sobie jedynie dźwięk zacinających się traw. Kiedy po chwili psinka dobiegła do podwórka, w oknach domu świeciły się już światła. Babcia przy brązowym stole w kuchni obierała ziemniaki, a naprzeciw niej mama uzupełniała zapisy w rolnych dokumentach. Żadna z domowniczek nie zwróciła uwagi na zdyszaną Abi. Pies rozejrzał się dookoła i zobaczył, że kury, gęsi, kaczki i indyki przechadzają się swobodnie po placu lub beztrosko gdaczą ze sobą przy stygnących traktorach. Jedynie koty wskoczyły na pokryty mchem dach domu i z wielkimi oczami śledziły każdy ruch bulteriera. W końcu przybiegli zziajani Kalasanty, Miko i Lukrowany Willy. Z fascynacją i lekkim zdziwieniem podziwiali jak zrywny pies zaczyna organizować ewakuację zwierząt. W pewnym momencie i oni byli zmuszeni iść do kotów pod werandę.

– Dobrze, już dobrze Abi! Będzie jak chcesz. Powiedz nam, co się dzieje? – Zapytał Kalasanty.

– Patrzcie! Coś leci w naszą stronę! To śmigłowiec? Samolot? Dron? – Lukrowany Willy zwrócił uwagę na niebo.

– Ufo jednak istnieje! Wybrali naszą wieś! Przygotujmy się do pierwszego kontaktu! Essa! – Oznajmił i przełknął ślinę Miko.

– Essa, stewardessa Miko! To gołąb pocztowy mojego dziadka Konrada! Błękitny Perkoz Królewski! – Krzyknął w niebo uśmiechnięty Kalasanty.

– Na urodziny wysyła nim prezenty. – Dodał wpatrując się w lecącego ptaka.

– Co? Gołąb wielkości samochodu? – Mruknął Lukrowany Willy.

– Romantycznie, ale czy dziadek nie lubi się z listonoszem, że bawi się jeszcze w takie rzeczy? – Zapytał Miko.

– Od zawsze wysyła tak paczki i listy, to jego znak rozpoznawczy! Mówi, że listonosze i kurierzy zawsze przychodzą jak nikogo nie ma w domu.

– Zobaczcie… No nie wierzę, co tu się wyprawia!? Na górze lata ptak wielkości smoka, a na dole lekko zaburzony bulterier rządzi wszystkim co się rusza. – Streścił wstrząśnięty Lukrowany Willy.

W ciągu minuty dzielny czworonóg zagonił do kurnika i garaży wszystkie zwierzęta. Zrobił to tak, jak wtedy kiedy tata Kalasantego lądował na podwórku swoim śmigłowcem. Wykonał to z takim zorganizowaniem, jakby był po kursie kierowania ruchem na lotnisku. Zdążył nawet przenieść naraz sześć zagubionych pisklaków do ich rodziców. Pies w końcu trafnie ocenił, że ludzie oraz wszystkie zwierzęta są bezpiecznie, po czym podbiegł na środek placu, gdzie trwała pustynna burza. W tej zawierusze Abi wyprostowała do góry swój długi czarny nos i wyła w stronę lądującego Perkoza. Swoimi małymi oczami, które błyszczały jak czarne główki szpilek, obserwowała każdy ruch kołującego ptaka.

– Ale nie ma takich ptaków na świecie! Nie ma też smoków! – Stwierdził Miko zasłaniając sobie ręką twarz przed zacinającymi od wiatru drobinkami.

– Są, są! Mój dziadek ma takie okazy, których świat właśnie nie widział! Zaraz jeden z nich tutaj wyląduje. Tylko patrzcie!

Zdziwieni koledzy już całkowicie stracili orientację, ale dalej bacznie śledzili rozwój wydarzeń. Gdy zmęczony gołąb powoli osiadał na ziemi, muskając Abi lekko dziobem, stwierdzili, że to co się dzieje jest równie niespotykane jak pozaziemskie statki. Po chwili na placu zrobiło się cicho. Na jego środku stał merdający ogonkiem piesek i wielki gołąb. Widać było, że oboje byli zadowoleni i dumni z dopełnienia swoich obowiązków.

– Co tu się wydarzyło, Essa!?

– Słuchajcie, idziemy sprawdzić, czy wszystko jest dobrze z Perkozem i Abi. Chodźcie za mną! – Wyszedł przed szereg Kalasanty.

– Idziemy! – Szepnął Lukrowany Willy.

***

– Co tam się dzieje! Gdzie są wszystkie zwierzęta raz, dwa, trzy!?

– Sytuacja jest opanowana, Pani Szelfzbacher! – Opowiedział Lukrowany Willy.

– Pies wszystko załatwił. Przyszła Pani na gotowe! – Dodał Miko.

– Jak to załatwił? Co się stało? Co wy nabroiliście, wiesz jak? – Zapytała żona profesora.

Nagle babcia Joanna zobaczyła przez swoje, zapylone lekko, okulary zmęczonego ptaka i swoją Abi, która go pilnowała. Przed nimi stał Kalasanty, który pomagał zdjąć z niego zabrudzony transporter. Ich latający gość miał głowę opuszczoną w dół i gruchał cicho. Sam pies nieustannie analizował jego stan i samopoczucie. Nagle wszyscy odwrócili się w stronę domu, z którego wybiegła mama Kalasantego z ciepłym śliwkowym ciastem, prażonymi ziarnami słonecznika i wiadrem pełnym herbaty.

– Zróbcie mi miejsce! Dobrze wiem czego potrzebuje. – Powiedziała w locie.

– Szybko mamo! On ledwo stoi! – Pospieszył Kalasanty.

Mama wyrwała kawałek ciasta, zamoczyła go w herbacie i podała pod dziób ptaka. Wymęczony zwierzak spojrzał na nią dziękczynnym spojrzeniem. Ledwo udało mu się wziąć najmniejszy kęs. W tym momencie czas na podwórku zatrzymał się. Wszyscy byli skupieni na tym, co się dzieje między troskliwą kobietą a gigantycznym gołębiem jedzącym jej z rąk.

– Jedz i pij śmiało, Perkozie. Teraz Ty potrzebujesz wsparcia. – Dała mu do zrozumienia mama i zachęciła innych do pomocy przy gołębiu.

Perkoz przełknął w końcu pierwszą porcję i wypił duży gul herbaty. Abi z babcią i trzej koledzy zaczęli głaskać jego pióra, powoli je czyszcząc. Pies troskliwie lizał mu nogi oraz podbrzusze, a reszta od góry i dołu szorowała skrzydła. Po kilku minutach nie było żadnego śladu po cieście, brudzie i kurzu. W końcu nasz wielki gołąb pocztowy dał znać głośniejszym gruchaniem, że poczuł się lepiej. Bardzo ucieszył się ze spotkania z bliskimi, a jego zdrowy wygląd i samopoczucie momentalnie rozpromieniło się.

– Mamo! On odżywa! On jest z nami! – Podsumował wyraźnie Kalasanty.

– Takie ciasto każdego postawi na nogi! Essa! – Podkreślił cieszący się też Miko!

– Wiele przeżył ten nasz kochany ptaszek. Trzeba powiedzieć o tym dziadkowi. Myślę, że to był ostatni jego lot do nas. Nasze biedaczysko jest totalnie wycieńczone. – Podsumowała mama, łagodnie pocierając Perkoza po skrzydłach.

– Jeszcze się zdziwicie na co go stać, hehe. – Zaśmiała się radośnie babcia.

– Babunia ma rację. Perkozy Królewskie to najmocniejsze ze wszystkich ptaków na świecie, a nasz okaz jest, wśród nich, prawdziwym championem. Mało rzeczy jest w stanie je złamać i zatrzymać. – Wyjaśnił encyklopedycznie Kalasanty.

Nieoczekiwanie zaszczekała Abi, bo na podwórze zajechała dynamicznie czarna terenówka marki Apacz oświetlając plac, zabudowania i poruszone towarzystwo. Samochód miał na przodzie metalowe rury ochronne z lampami i był wysoko zawieszony na kołach, z bardzo grubymi oponami. Auto było dobrze przygotowane do jazdy i przepraw w głębokim błocie oraz śnieżnych zaspach, niemal przez cały rok. Z jego środka, z lekkością, wyskoczył tata Kalasantego oznajmiając wszystkim:

– No wygrał! Ten dziobany na dwa pióra ptak wygrał ze mną… Jest niesamowity! Ma niepowtarzalną taktykę, bezbłędną orientację w przestrzeni i tytaniczną siłę!

Pochowane pod maszynami, w garażach i kurnikach domowe zwierzęta oraz wszyscy zebrani przy Perkozie byli zdumieni. Patrzyli raz na ptaka, który dziobał beztrosko słonecznik, a raz na tatę, który podszedł wraz z Abi w jego stronę i rozczochrał mu lekko pióra na głowie.

– Gruuuu, gruuuuu, gruuuuu! – Wydobył z siebie triumfalnie ptak.

 

Punkt na radarze (Wyniki Konkursu Biedronka Piórko 2020 i książka która nie wygrała)

W jasno oświetlonej i przyjemnie ogrzanej kuchni, na bukowym stole, leżały tace i talerze, z powoli znikającym rosołem. Wśród nich były rozłożone liczne kolorowe rolki sushi, domowe pierogi, grube kotlety schabowe, makarony oraz dzbanki z napojami. Na samym końcu dużego blatu stały dwie miski na pranie z naparem i krakersami. Właśnie przy nim Perkoz Błękitny, cała rodzina i dwóch kolegów ze szkoły w miłym ścisku jadła razem kolację. Biesiadzie tej towarzyszyła śpiąca pod stołem Abi i wygrzewające się na piecu koty.

– Ktoś chce jeszcze naparu, albo sushi, raz dwa trzy!? – Zapytała uprzejmie babcia.

– Ja poproszę z łososiem i ogórkiem, wiesz jak? – Stwierdził, cieszący się do babci Joanny, tata.

– Proszę. Jedz i opowiadaj nam tu wszystko, od początku do końca. – Zaproponowała babcia.

– No właśnie, tato! Opowiedz nam wszystkim, jak to wszystko się zaczęło!? Dostałeś w pracy nowy śmigłowiec turbinowy, którym ścigałeś się z Perkozem!?

– Essa! Gołąbku! – Miko energicznie poklepał zawstydzonego Perkoza.

– Miko! Jedz swoje pierogi! – Z pełną buzią jedzenia, zwrócił mu uwagę Lukrowany Willy.

– Może opowiem od początku? – Zapytał tata.

– Taaakkkk! – Zaśpiewała cała kuchnia!

– No to słuchajcie. – Zachęcił wypijając herbatę, którą po chwili uzupełniła z powrotem mama.

– Była jeszcze noc, kiedy lecieliśmy z pułkownikiem Xandrem w stronę okrętu. W środku helikoptera było słychać jedynie fale oraz płaty śmigła, strzelającego w powietrze i przecinającego krople deszczu. Na wodzie wariował silny sztorm z porywistym wiatrem. Nasz nowy śmigłowiec utrzymywał jednak stabilnie wysokość przelotową, więc nie spodziewaliśmy się żadnych przeszkód. Wiedziałem, że nie będzie żadnych problemów z manewrowaniem. Już przy starcie miałem wrażenie, że tworzę z tą maszyną zgraną jedność. Naszym zadaniem było ją przetestować w trochę trudniejszych warunkach, na wypadek morskiej misji ratunkowej. Kiedy znaleźliśmy się na środku oceanu, Xander zwrócił moją uwagę na migoczący punkt, który pojawił się na matrycy radaru. Wyświetlał dość spory obiekt zmierzający w naszym kierunku. Nie był to inny statek, bo na oceanie tak szybko poruszają się tylko samoloty i śmigłowce. Daliśmy sygnał kapitanowi okrętu, że my lecimy z południa, a z północy może lecieć awionetka z popsutym radiem. Zniżyliśmy trochę lot i włączyliśmy światła dalekosiężne, dla lepszej widoczności. Zbliżając się do celu nie widzieliśmy nic, oprócz ciemności i oświetlanych kropelek wody. W końcu dotarliśmy w okolicę lądowiska, którym bujała szalona woda. Obiekt niewidoczny na niebie, ciągle krążył wokół statku, jako świecący punkt na radarze. Ta prawidłowość pozwoliła nam podlecieć trochę bliżej. Jednak nadal nic nie widzieliśmy i pomyśleliśmy w końcu, że radar jest popsuty. W pewnym momencie czujniki pokładowe oraz kontrolki na kokpicie rozświetliły się jak choinka i naszym oczom ukazał się gigantyczny ptak wylatujący z ciemności. Pułkownik Xander pomyślał, że to morski smok, ale ja od razu rozpoznałem naszego listonosza, hehe.

Kalasanty, dolejesz mi jeszcze naparu? – Zapytał.

– Pewnie, tato! Chcesz jaśminowego?

– Gul, gull, gulll… Mój ulubiony! Słuchajcie dalej.

Daliśmy znać kapitanowi Fuercie, że pierwszy wyląduje ogromny gołąb pocztowy, co wzbudziło w całej załodze szok i niedowierzanie. Lecieliśmy tuż za Perkozem i nie wiedzieliśmy co mamy robić w tym całym zamieszaniu, kiedy ten nieoczekiwanie rozhuśtał swój lot do rytmu, bujającego się w sztormie, statku. Wraz z pułkownikiem stwierdziliśmy, że lotnik przed nami zna się na rzeczy i zaczęliśmy manewrować podobnie. Ptak osiadł na statku swobodnie i razu został zabezpieczony przez obsługę lądowiska. Następni w kolejce byliśmy my w śmigłowcu. Było bardzo niebezpiecznie momentami, ale dzięki technice Perkoza udało nam się wylądować za pierwszym razem i to bez żadnych problemów. Osiedliśmy na tym statku jak dziadek w fotelu wieczorem. Jakie było szczęście załogi i nasze, kiedy byliśmy już wszyscy razem na pokładzie. Oczywiście nie obyło się bez kłótni… Kapitan Fuerta pouczył palcem Perkoza, a także i nas, że nie można tak sobie lądować na okrętach żeglugi morskiej w czasie sztormu! Że to nie jest pole golfowe! Przypominał o procedurach i zasadach manewrów, których trzymanie się zapewnia bezpieczeństwo nawet ptakom! Ahh ten wąsaty Fuerta hehe… Wiedział, że wszystko zakończyło się sukcesem, ale jak zawsze musiał sobie pokrzyczeć i podkreślić, że zasady są najważniejsze. – Westchnął tata wpatrując się z podziwem prosto w stronę gołębia, który szczęśliwie przegryzał krakersy.

– Tato, tato! No, ale co z tym wyścigiem, o którym mówiłeś?

– No właśnie, essa! – Dołączył się Miko.

– Jak sztorm się uspokoił i mieliśmy startować, to ten nasz gołąbek postanowił się ze mną ścigać.

– Jak to ścigać!? Najnowszy śmigłowiec z gołębiem pocztowym!? – Podpytał dla pewności Lukrowany Willy.

– Dziadek mówi, że ten Perkoz to kawał zadziora. Jak ma okazję do popisów, to zawsze ją wykorzysta, by się sprawdzić. – Przypomniał Kalasanty uśmiechając się do babci.

– To prawda moi drodzy. Od małego nasz Perkozik jest taki zadaniowy. Pamiętam, że jak był trochę większym pisklakiem to z powietrza straszył swoim cieniem lisy w okolicach jeziora i instytutu naszego profesorka. Nie dziwię się, że wygrał z tatą. On jest stworzony do niesamowitych rzeczy. – Wspomniała sentymentalnie babcia, której policzki zmieniły kolor na różowy.

– Gruuuu, grrrr, gruuuuuu, gruuuu, gruuuu!!! – Przypomniał gość z końca stołu.

– Jest na pewno bardzo dzielny, wiele robi dla innych, ale pamiętajmy też, że musi się w końcu ogrzać, zjeść i odpocząć po przygodach. I tych małych i tych dużych. Każdy musi w końcu dać się i sobą zaopiekować, by mieć siłę i moc do wymieniania się swoim szczęściem i energią z innymi. – Wyjaśniła ciepłym głosem mama.

– Dziadek mówił mi, że zwierzęta potrzebują – nas ludzi, byśmy o nie dbali i dawali im wolność do swobodnego działania. Twierdzi, że potrzebujemy ich wokół siebie, by nas chroniły i towarzyszyły nam, kiedy idziemy w nieznane. Jeśli stworzymy z nimi ciepłą więź, to one zawsze dadzą nam swoje bezinteresowne wsparcie i szczerą miłość, której tak bardzo potrzebujemy. Zwierzęta czują i rozumieją świat tak samo jak my.

Słowa Kalasantego podsumowało głośne nosowe chrapanie Abi, która coś wyraźnie przeżywała we śnie. Pewnie fantazjowała, że leci na grzbiecie Błękitnego Perkoza Królewskiego przez ocean w stronę pięknych wysp Pacyfiku.

 

Opowieść o Błękitnej Toni

Kalasanty siedział w swoim pokoju przy otwartym oknie i odrabiał ostatnie prace domowe. Z zewnątrz dobiegały dźwięki zasypiającego gospodarstwa, a na biurku rześkie powietrze poruszało magicznie kartki z licznymi notatkami i rysunkami. Zbliżał się koniec roku szkolnego i chłopiec chciał mieć już wszystko gotowe, by przed wakacjami mieć więcej czasu na zabawę z kolegami. Na blacie, obok srebrnej lampki, na długiej nóżce, jadła orzechy rudo – pomarańczowa koleżanka Kalasantego, Agata. Zawsze w piątki, wiewiórka przychodziła do niego, by podjeść orzechów, które chłopiec dostawał od nauczyciela przyrody, za troskę o zwierzęta mieszkające w klasie.

– Co tam powiesz? Smakują Ci fistaszki Pana Wiktora? – Zapytał, znając odpowiedź wiewiórki.

– Mi też, bardzo! – Odpowiedział łupiąc kolejnego.

Malutka wiewióreczka przestała na chwilę wcinać słodki środek w skorupce i popatrzyła czujnie prosto w oczy chłopca. Dała mu wyraźnie do zrozumienia, że oprócz zajadania się ma do zrobienia jeszcze jedną ważną rzecz przed weekendem.

– Czemu tak patrzysz na mnie? Zamyśliłaś się? Ojej! No tak! Dziadek! Przecież… dzięki Agata! Bez Ciebie poszedłbym od razu spać, a został jeszcze list od niego. Przez te wszystkie sytuacje zapomniałem o najważniejszym!

Rozpromieniony chłopiec zamknął matematykę i wciągnął na białe biurko błyszczący transporter Perkoza. Zaciekawiony Kalasanty otworzył śrubokrętem pojemnik, z którego wyskoczył rulon z woskową pieczęcią Instytutu Ornitologii imienia Maxa Blamka. Chłopak przełamał z całej siły twardy wosk i otworzył list zatytułowany „Opowieść o Błękitnej Toni”. Przejęty, a zarazem zaciekawiony, dał znać Agacie, że będzie czytać na głos, by i jego koleżanka mogła posłuchać o czym pisze dziadek.

– Pomyśl sobie, że możesz latać. Wyobraź sobie, że jesteś w lekkiej pozycji leżącej, wzrok masz zwrócony ku dołowi i poruszasz się zgodnie z prastarym zwyczajem kręgowców. We wszystkim co Cię otacza, o Twojej przynależności do życia na ziemi, informuje Cię tylko trud z jakim wyciągasz głowę ku przodowi, by łyknąć trochę powietrza. Oddalasz się coraz dalej od brzegu, czując coraz słabiej, falujący po Twoim grzbiecie ocean. Lewitując chwilę w bezruchu widzisz na dnie biegnące beztrosko kolorowe raki, a przed nimi stado napuszonych ośmiornic, zamiatających w pośpiechu piach, u podłoża ogromnego koralowca. Obok Ciebie z podniesionego kurzu dna morskiego przepływa tępo wpatrzona w jakąś dal, wielka barrakuda, z niebiesko czerwonym pasem na brzuchu. Haczy Cię swoją ostrą płetwą za złoty zegarek barometru na Twoim ręku i wciąga bezwładnie w zielonopomarańczowy las bujających się leniwie morskich roślin. Nagle wraz z rybą orientujecie się, że nie odpowiada Wam wasze przypadkowe towarzystwo i każdy z Was postanawia łagodnie odpłynąć w swoją stronę. Sprawdzasz ciśnienie i czas, którego masz jeszcze trochę i widzisz, że przy wskazówkach zebrały się jakieś migoczące igiełki. Te srebrzysto-złote maleństwa to ciekawskie kijanki welonki. Nieoczekiwanie podpływają do Ciebie ich rodzice i miłym machaniem płetw zapraszają Cię na jasną stronę rafy, której bujne życie oświetliło zza chmury popołudniowe słońce. Imponujący widok wodnego miasta rozgrzewa Ci policzki i dodaje sił mięśniom. Podpływasz w stronę zielonoczerwonej groty, w której środku buja się kilkaset koników morskich otoczonych przez warkocze białoniebieskich meduz. Wszystko co widzisz jest niesamowite. Wyrazistość kolorów i prażące ich ciepło, zachęcają Cię śmiało do dalszej podróży, po tym podwodnym mieście. Myślisz chwilę co dalej, ale znikąd pojawia się przed Tobą gigantyczny żółw gatunku Jack Dembsey. Jego wielka i zmarszczona głowa nagle zwraca się ku głucho dzwoniącemu zegarkowi. Żółw jakby wie o co chodzi i odwraca się do Ciebie odwłokiem, oferując Ci chwycenie się swojej, potężnej jak czołg, skorupy. Przestraszony olbrzymem, ale zaciekawiony taką głębinową taksówką, postanawiasz zaufać staruszkowi. Czekacie, aż przepłynie ławica spóźnionych gdzieś śledzi i momentalnie startujecie jak formuła ze świateł! Suniecie chwilę w błękitnej toni koralowca jak koliber po gęstwinie koron rajskich drzew, ale nagle wyskakujecie z wody na pełnym gazie w powietrze. Chwila skupienia w locie na żółwiu, pozwoliła Ci dojrzeć, że lądujecie na przednim zboczu piętrzącej się fali. Opadliście na niej jedwabiście. Dalszy ślizg na pianie lekko osadził Was na brzegu. Woda zabrała Was aż do samej plaży, na której oboje wygrzewaliście się leniwie, aż do późnej pory obiadowej.

Kalasanty mój drogi wnuku, chciałbym Cię oficjalnie zaprosić na wakacyjną wyprawę badawczą. W końcu dorosłeś na tyle, by móc razem ze mną odkrywać zagadkowe życie zwierząt. Jeśli zechcesz, to mogę Cię zabrać oraz obiecać tylko jedno. Czeka nas świetny czas eksploracji okolic półwyspu Cesadillas oraz mnóstwo przygód na lądzie i pod wodą.

Niedługo przyjadę,

Twój kochający dziadek Konrad.

 

Rodzina w komplecie

Następnego dnia punktualnie o 6:30 Kalasantego i pozostałych domowników obudziło charyzmatyczne pianie koguta Franka. Po jego głosie, można było poznać, że nadal jest w dobrej kondycji i nie zamierza dać za wygraną nakręcanym budzikom. Po pobudce ptaka dzień mógł oficjalnie się rozpocząć. Ciepłe powietrze i przyjemna pogoda zachęciła chłopca do wstania z miękkiego łóżka. Senne skupienie młodzieńca powędrowało na piórnik z kredkami, w którym przeciągała się śpiąca jeszcze wiewiórka Agata.

– Takiej to dobrze, ach. Dziś w końcu jest sobota! Z Miko i Lukrowanym Willym budujemy tamę na potoku. Biorę krótkie portki, kalosze i zmykam. – Powiedział cicho do przekręcającej się na drugi bok Agaty.

– Ty chyba wolisz zostać hehe. Śpij ile chcesz! Ja lecę na śniadanie! Resztę orzechów masz w plecaku, a jak będziesz chciała napić się wody to odkręci Ci ją babunia Joanna.

Kalasanty założył zieloną czapkę z pomarańczową gwiazdą i pobiegł na dół do salonu, gdzie na kanapie budził się powoli też Perkoz, a jego tata przygotowywał się do wyjazdu na pole.

– Cześć mały!

– Cześć tato!

– Gruuu, gruhhhhh! Gruuu! – odpowiedział delikatnie ptak.

– Cześć Perkoziku! Mam dla Ciebie trochę fistaszków od Pana Wiktora!

– Gruuu!? Gruuuu! Gruuuuuu! – Ucieszył się energicznie!

– Zaraz będzie śniadanie. Babunia robi naleśniki z warzywami i jajecznicę na czosnku z pomidorami! Co tam dziadek Ci przysłał tym razem, lunetę może?

– Tato! Powiedział, że zabiera mnie na wakacje!

– Naprawdę!? Ale wymyślił! Tak się składa, że z mamą chcieliśmy jechać gdzieś nad wodę.

– Napisał, że zabiera mnie na rafę koralową, przy półwyspie Cesadillas.

– Świetnie! Bawiłem się tam kilka razy jak byłem w Twoim wieku. Czeka Was wiele niezwykłych przygód. Legendy mówią, że w wakacje w tym rejonie w ogóle nie pada deszcz.

– Nie mogę się doczekać! Będziemy odkrywać podwodny świat ryb i rafy koralowej.

– Mój kochany odkrywca, rolnik i listonosz! Przed wyruszeniem z bazy zapraszam wszystkich na pożywne śniadanie. Tylko zadowolone brzuchy są gwarancją najfajniejszych przeżyć. – Zachęciła do posiłku mama.

Kalasanty, tata oraz błękitny ptak poszli gęsiego za mamą do kuchni, w której panował już spory ruch. Abi siedziała na krześle i z wystawionym językiem podziwiała piętrzące się na blacie naleśniki. Koty miały już mordki białe od mleka i wsłuchiwały się z niezwykłym zainteresowaniem w piosenki śpiewane przez słowiki w karmniku pod dachem. Natomiast przed domem, podwórkowe zwierzęta zakorkowały wjazd do gospodarstwa. Rozchodziło się między nimi o to, kto dziś ma jeść świeże żyto, a kto suszony rzepak. Po dojściu do porozumienia i zajęciu miejsc, wszyscy przystąpili do śniadania.

– Słyszałam o Twoim liście. Dobrze, że go wysłał! Ciekawe kiedy ten mój profesorek przyjedzie. – Rzuciła lekko babcia Joanna.

– Jeszcze trochę czasu zostało mu do końca semestru. Musi załatwić wszystko w instytucie, sprawdzić egzaminy i wystawić oceny studentom. Rozdać obowiązki praktykantom, wiecie sami jak jest. Myślę, że zanim zwierzęta będą miały odpowiednią opiekę podczas jego nieobecności, to Kalas… – Przerwała nieoczekiwanie mama Kalasantego.

Nagle Abi wyskoczyła dzielnie przez okno na podwórze, porywając w locie naleśnika z brokułami, którego tata podawał właśnie mamie.

– A jej co się stało? Zapytała samą siebie mama.

Po chwili pies anonsującym krokiem przeprowadził przez plac dziwną ciężarówkę. Nikomu nieznane beżowe auto z czerwonym napisem „Adventure” toczyło się obok rozchodzących się ze zdziwienia kur. Na środku podwórza pojawił się oficjalnie podróżniczy pojazd, wewnątrz którego grała wesoła muzyka. Zza uchylonych okien kampera wychyliła się siwa głowa dziadka Konrada wraz z długą szyjką, na końcu której cieszyła się mała główka Matyldy.

– Zdążyliśmy na naleśniki!? – Zapytał profesor

– Gęęęę, gęęęę, geee, gęęęę? – Dodała promiennie Matylda.

W środku kuchni zapanowała cisza. Wszyscy w środku oniemieli z wrażenia, prócz błękitnego gołębia, który się szybko zarumienił. Kalasanty wybiegł z domu, by jako pierwszy rzucić się w ramiona dziadka.

– Dziadku! Tęskniliśmy! Wczoraj doszedł Twój list, Abi oszalała, a Perkoz ścigał się nad oceanem z helikopterem taty! Jesteś już z nami! Musimy Ci wszystko opowiedzieć!

– Jestem z Wami, już jestem moi kochani! Z chęcią bym Was wysłuchał, ale ja niestety… Niestety dowiedziałem się już wszystkiego od Twoich kolegów! Zabrałem ich po drodze, bo złapali flaka w swoim Centurionie!

W tym czasie otworzyły się skrzypiące drzwiczki wejściowe do kabiny i wyskoczyli z nich podnieceni chłopcy.

– Essa, essa Kalasanty! Nie wiesz, ale pojawiły się nam warianty! – Zawołał roześmiany Miko.

– Cześć bracie! Twój dziadek mówi, że zabiera nas wszystkich na półwysep! – Dodał Lukrowany Willy.

– Mamo, tato! Zobaczcie co się dzieje! Wszyscy jedziemy na wakacje!

Stęskniona mama, tata i stojąca przed nimi babcia podeszli do dziadka i płacząc przytulili go bardzo mocno. W tym czasie z okna wyleciał sprintem, tym razem Perkoz, który wylądował zawstydzony przy Matyldzie i objął wszystkich swoimi ciepłymi skrzydłami. Zdezorientowany pies nie wiedział co zrobić z radości i postanowił wskoczyć na Lukrowanego Williego i całego go oblizać.

– Ojej… – Powiedział wzruszony dziadek.

– Tak mnie przytuliliście, że wyszły mi prawie oczy z głowy! Jestem już z Wami i będę przez cztery następne miesiące. Skończyłem wszystkie prace wcześniej i postanowiłem niezwłocznie przyjechać, moi kochani. Ukochana rodzina i przygody nigdy nie mogą czekać!

– Pomocy! Pomocy! Błagam pomocy! Weźcie ze mnie tego psiaka szalonego – Wzywał Lukrowany Willy!

Całe towarzystwo zaczęło się śmiać, gruchać i gęgać z komicznej sytuacji, bo przeszczęśliwa Abi nie chciała za nic w świecie zejść z Lukrowanego Williego. Chyba bardzo jej dziś smakował!

– Już wiem czemu Willy jest lukrowany! – Oznajmił płaczący, tym razem ze śmichu, tata.

***

Po powrocie dziadka do gospodarstwa wiele się zmieniło. Profesor skosił Bizonem drogę dojazdową do stodoły. Rozbudzenie maszyny po zimowym śnie zajęło mu trzy dni, a samo przycinanie traw trwało pięć, niezwykle satysfakcjonujących, minut. W międzyczasie Kalasanty z kolegami skończyli rok szkolny i rozpoczęli swój wymarzony, wolny od szkoły, czas. Abi oddawała się pieskim przyjemnościom i odpoczywała od obowiązków, bo wszystkim teraz zajmował się staruszek. Babcia, mama i tata organizowali wielkie przygotowania do wyjazdu. Sporządzone zapasy jedzenia, dżemów, soków i wody starczyłby do końca świata, a może nawet i o jeden dzień dłużej.

***

W końcu przyszedł wyczekany czas wyjazdu w kierunku legendarnego półwyspu Cesadillas. Ranek tego dnia był bardzo mglisty i dziadek z babcią postanowili jeszcze poczekać. Wilgoć była tak gęsta, że ledwo widzieli swoje palce na wyciągniętej do przodu ręce. Korzystając z chwili czasu, tata z Miko dorobili jeszcze dodatkowych kanapek, a Lukrowany Willy i Kalasanty wypróbowali dmuchany ponton. Musieli sprawdzić, czy nie ma w nim żadnej dziury, bo na ekspedycji mogliby mieć problem. Chwilę po południu mama stwierdziła, że lekki wiatr rozgania powoli ciemne chmury i zaraz ukaże się pełne słońce. Rodzina czuła, że wszyscy czują idealny czas do wyruszenia w drogę. Pożegnała się przydomowymi zwierzętami, pozdrowiła sąsiadów i wsiadła do swojego czterokołowego wycieczkowca. Wyposażony, we wszystko co potrzebne na wakacjach, kamper z całą ekipą wyruszył śmiało w podróż pełną nowych historii. Przez otwarte okno auta, wietrzyła język Abi, koty obserwowały widoki przy kokpicie, gdzie dziadek zrobił im wygodny kącik, a trzej przyjaciele wraz z rodzicami i babcią Joanną grali w grę planszową „Kapitan Nagumo na Tropie Przemytników Diamentów”. Nad samochodem szybował spokojnie wielki błękitny gołąb królewski, a pod jego skrzydłami leciała łagodnie malutka gęś Matylda. Oboje zastanawiali się co nowego ich czeka i jakie będą ich następne przygody.

– Gruuu, Gruuuuu, Ghruuuu! – Zapowiedział Perkoz.

– Gęęęę, gęęęgęę, geeee! – Dodała Matylda.

 

Wyniki Konkursu Biedronka Piórko 2020 i książka która nie wygrała

Wyniki Konkursu Biedronka Piórko 2020 i książka która nie wygrała